24 gru 2012: Wesołych świąt!

Święta w Azji

Święta w Singapurze, fot. Natasha Lai, Free Malaysia Today.

Z okazji świąt Bożego Narodzenia, życzę Ci spokojnych, rodzinnych świąt pełnych duchowych przeżyć. Niedawno mieliśmy rzekomy koniec świata, ale mam nadzieję, że to koniec pewnego gorszego cyklu naszej historii i początek czegoś lepszego. Miniony rok świat przyniósł nam wiele niespokojnych wieści, dlatego życzę też pokoju na świecie i powrotu gospodarki do normalności.

22 gru 2012: Tłumacz – zawód elitarny, czy rasa wymierająca?

Tłumaczenie chińskiego

Fot. blog Nerd Like You

Temat mówi sam za siebie. Tłumaczem jestem od ponad dwudziestu lat i posiadam kompetencje, żeby domniemać, że zawód tłumacza nie jest wcale tak łatwy i przyszłościowy jak się wydaje. W dzieciństwie służyłem rodzicom za tłumacza w życiu codziennym za każdym razem, kiedy przychodził czas, w którym Zachód ścierał się ze Wschodem, czyli w szpitalach, targach, na zebraniach rodzicielskich w szkole, dokumenty urzędnicze lub przy stole wigilijnym polskich rodzin. Teraz wykonuję tłumaczenia specjalistyczne z zakresu handlu.

W latach 2008-2010 byłem skuszony obietnicami, że rozwój gospodarczy Chin przyczyni się do powstania mnóstwo nowych wakatów na rynku pracy dla tłumaczy polsko-chińskich, dlatego z całych sił szlifowałem języki. Zbliżamy się powoli do 2013 roku i zdążyłem już skorygować opinię o zawodzie tłumacza. Laikom wydaje się, że branża tłumaczeniowa to łatwe i wyjątkowo dochodowe źródło pieniędzy, a rzeczywistość jest zupełnie inna.

Czy praca tłumacza nadal jeszcze jest potrzebna? Technologia jest już tak zaawansowana, że prawie nie trzeba angażować człowieka w przekłady. Google Translate dziś to już nie to samo co GT trzy lata wcześniej. W „CSI: Miami” widziałem wyimaginowany sprzęt, który po zarejestrowaniu czyjejś mowy, automatycznie tłumaczy go na angielski. Sprzęt jest koncepcją wymyśloną na potrzeby serialu, ale w rzeczywistości pod kątem technologicznym jest to łatwe do osiągnięcia.

Tłumaczenie jest fachem drugim najstarszym na świecie po prostytucji. W czasach paleolitu ludzkość potrzebowała kogoś w swoim plemieniu, która potrafiła dogadać się z plemieniem po drugiej stronie gór ile kur chcą za kosz ryb. Fach był elitarny, dopóki Internet nie zrewolucjonizował totalnie sposób, w jaki firmy się komunikują. Dziś branża tłumaczeniowa to jeden wielki nieuregulowany zlepek indywiduów posiadających wiedzę o słowach i literkach. Wśród tłumaczy można wyróżnić tych pracujących dla agencji tłumaczeniowej, przysięgłych, freelancerów i zatrudnionych w organizacjach.

Agencje tłumaczeniowe w Polsce to jedna wielka pomyłka dla tłumaczy języków dalekowschodnich. Nie znam jeszcze nikogo, kto byłby zadowolony z wykonywania tłumaczeń języków japońskiego lub chińskiego dla agencji. Problemem jest mało zadowalające honorarium za tłumaczenia, reguły ograniczające swobodę dokonywania tłumaczeń i wyjątkowo niski popyt na te języki w Polsce.

W lipcu 2011 roku był nabór kandydatów dla pewnego prestiżowego biura tłumaczeniowego. Potrzebowali kogoś ze znajomością języków mandaryńskiego i kantońskiego. O! Tak się składa, że jestem jedyną osobą w całej 38-mio milionowej Polsce osobą, która włada płynnie jednocześnie polskim, mandaryńskim i kantońskim. Rozmowy były hohoho, super, super, że w końcu znaleźli kogoś ze znajomością kantońskiego. Problem tkwił w tym, że w Polsce nie ma żadnej potrzeby na kantoński (dialekt jest stosowany przeważnie w Kantonie, Hong Kong i Makau. Czasami w Singapurze), a Chinczyków pochodzenia kantońskiego w Polsce jest pewnie nie więcej niż 50-100. Obywateli, oraz firm japońskich i koreańskich w Polsce jest jeszcze mniej niż chińskich odpowiedników. Na nich jest jeszcze mniejsza potrzeba na tłumaczy.

Przez długi czas moja skrzynka pocztowa była pusta, a telefon milczał. Aż do czasu kiedy w maju tego roku ktoś zlecił mi przetłumaczenie bilansu i raportu finansowego pewnej chińskiej firmy. Swoją pracę wykonałem, projekt oddałem na czas i poprosiłem o wypłatę honorarium. Wkrótce otrzymałem umowę, w której zawarto klauzulę o tym, że wypłata nastąpi dopiero w momencie, gdy moje skumulowane honorarium osiągnie pułap 500 zł netto. Ekhem, matematyka jest dość prosta: 170 zł netto kumuluję w rok. 3 lata potrzebuję, żeby osiągnąć określony pułap. Polityki firmy nie zmienię, dlatego odpuściłem nawet roszczenia o te pieniądze. 170 zł wypracowuję w dwie godziny pracy dla delegacji zagranicznych – nie chciałem już spierać się o 170 zł premii na przestrzeni roku.

Tłumacze przysięgli to specyficzna grupa quasi-urzędników. Jest to wyjątkowa grupa tłumaczy akredytowanych przez państwo, ciesząca się specjalnymi przywilejami. Przede wszystkim posiadają wyższy status niż normalni tłumacze: mogą inkasować ceny nawet trzy lub czterokrotnie wyższe od tłumaczy normalnych, a poza tym są jedynymi osobami legalnie dopuszczonymi do zatwierdzania przekładów dla sądów, organów fiskalnych, policji, ministerstw itd. Niestety bodaj od 2005 roku zaostrzyły się wymogi wobec aplikantów na tytuł tłumacza przysięgłego, bowiem od tamtego momentu od kandydatów wymagany był jakikolwiek stopień naukowy magistra.

Przy możliwości zarobków 300 zł na godzinę, niemal zerowa konkurencja i niekończące się zlecenia od klientów, rzeczywiście bycie tłumaczem przysięgłym brzmi fajnie i ekscytująco. Jednak nie jest to zawód masowy. Obecnie w całej Polsce jest łącznie 18-tu tłumaczy przysięgłych języka japońskiego, 11-tu języka chińskiego i tylko 5-ciu koreańskiego. Nie dość, że trzeba najpierw spełnić absurdalny wymóg posiadania tytułu naukowego magistra, to jeszcze trzeba porządnie się przygotować do egzaminu. Niekiedy słyszę legendy, że Ministerstwo Sprawiedliwości kontroluje liczbę przybywających tłumaczy przysięgłych i za kulisami manipulują wynikami egzaminu… Wniosek jest jeden: nie każdy władający danym językiem może wstąpić w krąg najelitarniejszych tłumaczy.

Jednak niektórych tak kręci praca tłumaczeniowa, że postanawiają nadrabiać brak poparcia autorytetu własnymi ambicjami i szukają zleceń na własną rękę. W tym przypadku rządzą się prawa rynkowe: ile ty mi zapłacisz, tyle ci sprzedam. Niestety rynek tłumaczeniowy języków dalekowschodnich w ostatniej dekadzie zszedł do dramatycznego psiego poziomu z powodu nadmiernej ilości tłumaczy.

Tłumaczenia chińskiego

Satyra zchińszczonej angielszczyzny tzw. chinglish. Tytuł filmu „Kevin sam w domu”. Fot. Mandmx

Tłumacz freelancer chińskiego kiedyś dobrze zarabiał, bo było mniej Chińczyków władających językiem polskim. Nowe trendy kulturowe i handel motywują szkoły wyższe do otwierania nowych wydziałów i tworzenia programów językowych. Każdego roku legiony nowych sinologów, japonistów, tłumaczy, politologów ze specjalizacją dalekowschodnią, orientalistów opuszczają mury szkół wyższych bez realnej perspektywy na znalezienie pracy pokrywającej się ze studiami. Poważnie mówię – niepotrzebnie wydajemy tylu orientalistów! Nie ma w Polsce tylu miejsc pracy, żeby zaspokoić potrzeby speców od Azji Wschodniej.

Te tłumy podczas studiów nauczą się jednego czy dwóch języków dalekowschodnich i wstawią do sieci ogłoszenie usług translatorskich. Tak jest, dzisiaj każdy kto potrafi władać paroma zdaniami jest tłumaczem, tak samo jak każdy po paru szkoleniach resocjalizacyjnych z zakresu innowacji może być przedsiębiorcą i osiągnie na bank sukces w biznesie. Każdy chce utrzymać się z tłumaczenia, dlatego każdy klient jest dla nich kwestią życia lub śmierci, bo klientów na języki dalekowschodnie jest po prostu mało. W Internecie zaczyna się istny diabelski wyścig o to, kto przekona klienta do siebie niższymi cenami jak na targu rybnym. Jeśli student orientalistyki ulicę dalej przetłumaczy o 10 zł taniej – to idziemy do niego. Z badań wynika, że 70% klientów poszukujących usługi tłumaczeniowe patrzą wyłącznie na cenę, ale jakość schodzi na drugi rząd.

Że co?! Jakość tłumaczeń zawsze musi być brana jako priorytetowe kryterium doboru odpowiedniego tłumacza! Nie chcemy chyba powierzać naszych dokumentów z zamówieniem studentowi, który wykona przekład za 40 zł? Trzeba spełnić dwa warunki, żeby zostać tłumaczem profesjonalnym: płynnie posługiwać się językami oraz znać kulturę obu krajów, żeby dokonywać dokładnych tłumaczeń. Niestety często spotykam się z sytuacjami, że nawet tłumacze przysięgli popełniają błędy tłumaczeniowe, pomimo ich statusu społecznego. Nie spodziewajmy się, że ktoś za 40 zł wykona nam nadzwyczajny przekład dokumentów. Niestety podaż ciągle rośnie w stopniu nieadekwatnie szybkim wobec popytu, ceny za usługi spadają, a razem z cenami spada często jakość pracy. Wszystko doprowadza to do tego, że tak naprawdę freelancerzy sami sobie odbierają miskę.

Na naprawdę wysokie zarobki mogą liczyć tłumacze zatrudnieni w organizacjach rządowych i pozarządowych. W Polsce obecnie tłumacze języków dalekowschodnich mogą liczyć na zarobki rzędu od 1500 euro do 2000 euro netto miesięcznie. W Parlamencie Europejskim najniższy rangą tłumacz piśmienny języka chińskiego może liczyć na 6000 euro miesięcznie. Jednak w przypadku firm nie ma takiego wakatu jak tłumacz. Taką osobę zatrudnia się na stanowisku menedżera ds. czegoś, asystenta ds. czegoś, ale nie jako tłumacza. Taka osoba tak naprawdę jest od wszystkiego: od podstawowych operacji w firmie po wykonywanie tłumaczeń w nadgodzinach.

Wg mnie przyszłość branży tłumaczeniowej będzie ściśle związany z handlem międzynarodowym i posadami specjalistów od czegoś tam w dużych korporacjach. Rynek tłumaczeniowy w Polsce dojrzewa, przechodząc z otoczenia skupionego na freelancerach, na specjalistaów skupionych w organizacjach. Najlepiej więc nauczyć się języka i opanować jakąś domenę w wielkim świecie biznesu. Już w tej chwili w całej Polsce jest ponad 3000 firm, które dramatycznie potrzebują osób ze znajomością języka chińskiego. Rozwój kontaktów handlowych Europy z Azją spowoduje dalsze tworzenie wakatów dla orientalistów, dlatego tych profesjonalistów nigdy nie zabraknie. Tłumacz przysięgły, jak już wspominałem, jest dla tych, którzy rzeczywiście już w wieku 10-ciu lat wiedzą, co chcą robić w przyszłości.

Z drugiej strony jest pewien problem: specjalistów ze znajomością języków dalekowschodnich w Polsce nigdy nie będzie tylu, co menedżerów marketingu, specjalistów ds. reklam, peerowców. Każda firma potrzebuje marketingowca, ale nie każda potrzebuje marketingowca ze znajomością japońskiego. Świetlana przyszłość speca w czymś z językiem dalekowschodnim też ma swoje ograniczenia popytowe. W dodatku tłumacz w dawnych czasach był podróżnikiem i kulturoznawcą, który stawał się niemal native speakerem drugiego języka. Dzisiejsi tłumacze są maszynami kodującymi, które zapamiętują i odtwarzają wyrazy. Puentując, praca tłumacza nadal jest bardzo elitarna, jednak trzeba się liczyć z tym, że bycie elitarnym wymaga od nas high-endowego podejścia do pracy oraz obracania się w odpowiednich środowiskach. Ten, kto targuje się o klienta o każdą złotówkę w sieci trudno w takim kontekście nazwać profesjonalistą.

20 gru 2012: LV to mój Bóg

Sklep Louis Vuitton

Kościół Opatrzności im. Bernarda Arnault na Champs Elysees, fot. Anthony Chiu

Nie znałem zupełnie kultury azjatyckiej, dopóki nie wyjechałem do Chin na blisko 2 lata czasu. Wtedy dopiero poznałem kulturę dalekowschodnią i spostrzegłem, że nie tylko Chińczycy, ale cała rasa azjatycka wyróżnia się specyficznym gustem w ubiorze. Co kraj to obyczaj, a obyczajem Azjatów jest m. in. utrzymywanie dobrego wizerunku wśród rówieśników, wśród współpracowników biznesowych i całych mnóstwo innych powodów, dla którego dobry ubiór równa się dobrej pozycji społecznej. Dobry ubiór dla średnio zamożnego Azjaty to bling i produkty galanteryjne największych marek segmentu wyrobów luksusowych, dlatego im droższa torebka zdobi właścicielkę, tym wyższy zdobywa status społeczny.

Dla kontrastu w Europie liczy się szyk, elegancja, styl i równowaga ubioru. Podoba mi się, że Europejczycy traktują ubiór jako sposób na ekspresję siebie, a nie scenę do batalii o pozycję społeczną Ja Lepszy. W tym celu Europejczycy potrafią połączyć duże marki z konfekcją bez potrzeby niezdrowego afiszowania własnego ego i jest to jeden z elementów, który mnie się podoba w kulturze europejskiej. Garderoba Polaków nadal jest uboga w barwy nie-czarne i nie-szare, ale bliżej Polakom do Europy Zachodniej niż ślepo pożądających luksusowych marek Azjatów – w szczególności Chińczyków.

W kulturze dalekowschodniej jest dziwaczny kult Louis Vitton. Panie zachwycają się torebkami Ludwika V, a panowie obnoszą się paskami i butami z ogromnymi klamrami LV – a te im większe są tym lepiej. Francuski demiurg mody jest graalem wszech luksusu. Pamiętacie jeszcze to uczucie ekscytacji z dzieciństwa, kiedy nowa zabawka działała na was jak pierwszy pocałunek? Na myśl o zakupie LV wprawia ich w podobną euforię, a samo marzenie o posiadaniu torebki LV wnosi ciepło do serca.

Grupa LVMH, w skład którego wchodzą m.in. Bulgari, Sephora, Hennesy, no i oczywiście Louis Vitton, odnotowała blisko 40% udział sprzedaży swoich produktów na rynku azjatyckim w pierwszej połowie 2012 roku. Azjaci oszaleli na punkcie lśniącego monogramu LV, a Chińczycy są ich nową dojną krową.

Wiecie co mnie najbardziej drażni w tym kulcie LV? Drażni mnie to, że typowy Chińczyk nie zna świata poza LV. Wszędzie chodzą ubrani w LV i udekorowani monogramem LV, a im większy monogram, tym lepiej. Od niedawna można zobaczyć zróżnicowanie w postaci Gucci, Burberry i Hermesa, ale na tym się kończy znajomość świata mody i luksusu. Wszędzie liczy się tylko bling, lans i licytacja o to kto posiada większy monogram na pasku. Sytuacja trochę lepiej wygląda w krajach bardziej ucywilizowanych, tj. Korei Południowej i Japonii, choć i tam jest dziwna mania na punkcie LV.

Kiedyś leciałem w samolocie z obcym Chińczykiem z jakiejś zapadłej wsi. Był brzydki jak Hefajstos. Ubrany był od stóp do głów w LV. Nogi szeroko rozwarte, na butach dwa olbrzymie złote litery LV, na pasku ten sam gigantyczny monogram, granatowe spodnie sztruksowe a’la lata ’70-te i tania koszula z chińskiego luks-marktu (chińskie koszule są baaardzo brzydkie). Wyraz twarzy nie wskazywał na zbyt wysoki iloraz inteligencji, ani jego głośne pochrząkiwania, bekania, chrapania i puszczania bąków… To mi dało do myślenia: pieniądze dają władzę, ale nie zawsze zmieniają pozycję społeczną… No cóż, w tych czasach nawet byle kto może afiszować się bogactwem.

Louis Vuitton

Jak po masło, źródło: Flickr

Shopping to sport narodowy Azjatów. W Europie Zachodniej turyści z Dalekiego Wschodu są ulubionymi klientami w branży detalicznej, gdyż mają pieniądze, nie przeglądają towaru po dziesięć razy na krzyż i kupują dużo. Korea i Japonia mają bezwizowy wjazd do wielu krajów na świecie. Teraz parę państw Zachodnich planuje rozluźnić politykę wizową wobec Chińczyków. Jest to spowodowane między innymi tym, że Chińczycy nakręcają gospodarkę Europy Zachodniej. Kupując torebki, wina i szwajcarskie zegarki, zasilają budżet państwa i tworzą miejsca pracy. Nie ma takiego turysty z Azji, który przy okazji pobytu we Francji nie odwiedziłby któryś ze sklepów flagowych LV. Kupowanie produktów luksusowych w Europie ma tę zaletę, że ceny są tutaj wiele niższe niż u siebie, a przy okazji nabywcy mają większą pewność, że kupują towar oryginalny.

Azjaci chętnie kupują produkty luksusowy i jeszcze chętniej nimi afiszują. Dążą do ekspozycji swojego statusu majątkowego, bo chcą zachować twarz przy ludziach. Uważają, że bezmarkowe produkty są niskiej wartości, odbierające twarz. Na towary nieznanych im marek spoglądają podejrzliwie.

Niedawno mój wujek z Shenzhen przyjechał do nas w odwiedziny. Ma ponad 40 lat. Prowadzi własną firmę meblarską. W celu poszerzenia własnego know-how, przyjechał do Europy, żeby zobaczyć jak się projektuje meble po europejsku. Była to jego pierwsza podróż na Stary Kontynent. Obraliśmy na cel Mediolan, stolicę mody. Oczywiście wizyta w Europie nie mogła się obyć bez kupienia tego i owego. Ciocia chciała torebkę z LV i listonoszkę Gucci. Przyjaciółka cioci coś jeszcze chciała, mąż przyjaciółki cioci dołożył coś jeszcze do listy i tak połowa naszego pobytu w Mediolanie zeszła na polowanie torebek, listonoszek i zegarków.

Podczas jego pobytu w Europie było wiele rzeczy, które go zaskoczyły. Nie dowierzał, że w Europie powszechnie wykorzystuje się Mercedesy i BMW na taksówki. Był to prawdziwy światopoglądowy cios w krocze, gdyż obie marki samochodowe w Chinach uchodzą za wyjątkowo luksusowe. Degradowanie tych samochodów do roli taksówek jest dla Chińczyków świętokradztwem. Nie wiedział też, że Mercedes produkuje również własne tiry, ani to, że Volvo jest marką bardziej prestiżową niż Mercedes.

Lata izolacji chińskiej polityki od świata, oraz słaba asymlizacja z kulturą zachodnią, spowodowały, że powstało mnóstwo skrzywionych stereotypów o Europie. Kiedy już dotarliśmy do Mediolanu, okazało się między innymi, że dla wujka nieznane były Prada, Coach, Fendi, Alpha Romeo, Fiat i zegarki Chopard. Kiedy mówił o torebkach to powtarzał tylko dwie marki: Louis Vitton i Gucci. Taaa… jakie to nowe…

Na ulicy minęliśmy Alphę Romeo Giuliettę. Uwagę zwrócił krótki bagażnik, sportowy design i kąśliwa czerwień jak nakazuje włoska tradycja motoryzacyjna. Była dla niego nowinką, bo nigdy nie słyszał o tej marce aut. Mówiłem mu, że to tradycyjna włoska marka samochodu i jego rodacy bardzo szanują tę markę, jednak on był wstrzemięźliwy w okazywaniu podobnego entuzjazmu. Dlaczego? Bo nie znał tej marki. Dla Chińczyków jeżeli dana marka jest im nieznana, to automatycznie jest gorszej jakości, dlatego biznes w Chinach opiera się na reklamie i opakowaniu.

Dochodzimy w ten sposób do puenty. Dla przeciętnego średnio zamożnego Chińczyka liczy się prestiż marki. Najważniejsza jest metka. Tłumaczyłem już wiele razy przyjezdnym, że tylko Chińczycy prześcigują się w tym, kto jest bardziej bling. W Europie nie o to chodzi. Europejczycy kładą nacisk na gust, a nie na prestiżu marki. Próbuję im to wytłumaczyć, że dopóki ubieramy się gustownie i wygodnie to nie ma obaw o to, że stracimy twarz. Wręcz przeciwnie, ludzie będą mówili, że ta osoba ubiera się stylowo. Przecież to europejski styl i szyk ubioru zafascynował Daleki Wschód w ubiegłym stuleciu.

Jeśli Ci się podobał post, podziel się nim na portalach społecznościowych. Będzie to najlepsza gratyfikacja dla autora za jego pracę.

7 gru 2012: Urocze Byle-Sobie pracownika szeregowego

Mam migrenę

Raaaarrr, mam migrenę!

Jestem zdenerwowany. Właśnie skończyłem jeść kolację. Przed kolacją wracałem z Warszawy do domu. Wracałem za długo, bo aż 2 godziny! Normalnie dojazd samochodem z centrum stolicy do domu zajmuje mi 40 minut. Mieszkam 20 km od miasta, mniej więcej tam gdzie jest ta chińska hurtownia w Wólce Kosowskiej.

Otóż czemu czas powrotu o tyle się przedłużył? Bo zawsze, ale to zawsze każdego tygodnia w piątki po południem robią się ogromne korki na trasie którą wracam do domu. Warszawiakom zawsze się chce wyjeżdżać na działeczki i świeże powietrzunio. Gdy zbliża się piątek, wpadają w jakiś amok i masowo wyjeżdżają z miasta. Oooo! jak to warszawiacy są zestresowani… Ooo! jak to muszą wyjeżdżać na wieś, żeby odpocząć od pracy. Żeby tylko wiedzieli jak się pracuje w Japonii…

Ale nie o korkach dzisiaj będę rozprawiał. Wiesz co mnie najbardziej irytuje wśród warszawiaków? Podejście do pracy. Takie byle jakie. Aby tylko dotrwać do końca dnia. Naprawdę trudno w stolicy o dobrego pracownika, dlatego dziś poruszę temat kultury pracy, żeby wpis miał cokolwiek wspólnego z ideą wiodącą bloga.

W poprzednim wpisie pisałem, że otwieram bar bubble tea, dlatego byłem zajęty pracami przygotowawczymi. Zamówiłem mleko skondensowane konkretnej marki A z Niemiec. Sprzedawca powiedział mi, że produkt A jest sprzedawany pod marką Nestle, co mnie zdziwiło, bo normalnie jest produktem holenderskiej firmy mleczarskiej FrieslandCampina. Ale sprzedawca upierał się, że jest to produkt A, więc zamówiłem towar.

Pomyślałem, że skoro mleko A występuje pod marką Nestle, zdecydowałem się zapytać Nestle Polska czy mają go w Polsce w sprzedaży. Gdyby się okazało, że mleko A można w Polsce nabyć, nie będę musiał komplikować sobie życia i sprowadzać je specjalnie z Niemiec. Może jest pod jakąś inną nazwą? Bo normalnie produkt A w różnych regionach świata nazywa się inaczej. Na Bliskim Wschodzie jest to B, w Malezji jest to C, w Francji D, ale ciągle jest to ten sam produkt A w innym opakowaniu.

No to zadzwoniłem na infolinię siedziby Nestle Polska w Warszawie, żeby zapytać o dostępność mleka A w Polsce. Odebrała jakaś młoda pani o łagodnym, niemalże fantasmagoryjnym głosie. Wytłumaczyłem jej historię i myślę, że była równie zmieszana co ja – też jestem zmieszany całą tą sytuacją. Problem polegał na tym, że prosiłem, nalegałem, błagałem, żeby mnie przełączyła do jakiegoś asystenta kierownika działu marketing lub sprzedaży, bo jednak te osoby są bardziej kompetentne w wypowiedzi niż pani z recepcji. O dziwo nie chciała mnie przełączyć. Po prostu skwitowała mnie „Nie ma czegoś takiego. Nie wiem nawet o co zapytać kierownika”. A kto wie lepiej, czy jest coś takiego w ofercie firmy? Pani z recepcji, czy sales manager? Tak trudno jest przełączyć jeden telefon choćby do asystenta? Tak robili w Holandii i Niemiec, w efekcie dowiedziałem się wielu rzeczy, a kierownicy byli bardzo uprzejmi i nawet mi telefony do dystrybutorów udzielali, a tu napotykam problem z jakąś recepcjonistką. Zmieszany jej niechęcią, poprosiłem już na zakończenie rozmowy telefonicznej, aby zapytała się kogoś kompetentniejszego czy mleko A występuje w sprzedaży pod marką Nestle Polska i przesłała odpowiedź na mail. Pani z recepcji westchnęła z niechcenia tak, jakby miała silną migrenę, czy jakąś inną grypę – No dobra, proszę mi podać namiary kontaktowe – zapisała wedle moich wskazówek no i nie doczekałem się tej odpowiedzi. Firma niby prywatna, ale niczym się nie różni od urzędów. Od wieków wspaniale mi się pracuje z krakusami, Holendrami, Niemcami, tylko ze stoliczanami jest taki kłopot =/ .

Dzisiaj dowiedziałem się jeszcze innej zaskakującej rzeczy. Mianowicie mleko A, które zamówiłem, okazało się produktem X firmy Nestle. Cud, że nie zapłaciłem za towar, bo inaczej ani to nie wypiję 480 puszek mleka skondensowanego, ani to go nie wyrzucę =| . A wiesz czemu tak się stało? Oto dlaczego.

W zeszłym tygodniu dzień w dzień wydzwaniałem do sklepu w Berlinie z pytaniem, czy produkt oferowany to mleko A o które proszę. Chciałem mieć 100% pewności co do kupowanego produktu. Za każdym razem odpowiadali – Tak, tak, to jest to. Firmy Nestle. Dzisiaj przy odbiorze towaru się dowiedziałem, że to zwykły produkt X Nestle i to nie jest to, o co prosiłem. I tu jest ciekawostka: w sklepie pracują Arabowie. W kulturach wschodnich sprzedawcy wmawiają swoim klientom różne bajki, byleby sprzedać produkt. Nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie kosztem tego, że często sprzedają nie ten produkt, który się zamówiło. Kiedy kontrahent dostaje psa zamiast kota, argumentują „to prawie to samo”. Jakie to samo? Czy kot i pies to jest to samo? Ja nienawidzę takiego podejścia do pracy „prawie to samo”. Prawie robi wielką różnicę. Jak proszę o produkt A to musi być A – nie może to być B.

Jestem zeuropeizowany. Pracuję jak biały – kiedy proszę o coś konkretnego to chcę konkretnie tę rzecz nawet jeżeli mam szukać w kilku innych sklepach, żeby znaleźć to czego poszukuję. Nic nie może się różnić od ustalonych wartości. Nic nie może być krótsze, czy cięższe bez konsultacji ze mną w zanadrzu. Bądźmy szczerzy, kto chce kupować kota w worku? Mówi się, że świat się zmieni, biznes przeniesie się na platformę elektroniczną, a tradycyjne sklepy pójdą do lamusa. Nie, nie prawda. E-biznes ogranicza fizyczny kontakt kupującego z produktem i choćby z tego powodu będzie zawsze tylko dodatkiem do sklepów konwencjonalnych. Bynajmniej ja tak czuję. Kupując ciuchy w necie czy przeglądając stół do kawiarni nie wiem tak naprawdę jak fizycznie one wyglądają. Gdybym miał kupować Maurice’a Lacroix za 12 tys. zł, wolałbym tego dokonać w najbliższym sklepie Kruk niż przez Internet.

Czasami w chińskiej gazecie można przeczytać, że na weselach firmy organizujące ceremonie ślubne zamiast zamówionej czerwieni, wstawiają róż, a na stołach zamiast tulipanów, pojawiają się róże (tulipany są droższe od róż). Innym razem kolega mojego kolegi miał jeszcze gorszą sytuację. Zamówił w Chinach buty i po miesiącu przysłali mu kontener. Ale to on się zdziwił, gdy otworzył kontener, haha! Skośni wykiwali go i przysłali mu cały kontener lewych par butów – kolejny kontener prawych butów musiał odrębnie zakupić i sprowadzać do Polski. Nienawidzę u skośnych podejścia do pracy, którego nazywam prawie-to-samo.

Jeśli Ci się podobał post, podziel się nim na portalach społecznościowych. Będzie to najlepsza gratyfikacja dla autora za jego pracę.

28 lis 2012: Pracowita noc

Zmęczony człowiek

*Ziiieew* źródło: blog More Cool Pictures

Pewnie zauważyłeś, że ostatnio publikuję posty rzadziej. To dlatego, że jestem cały sobą pochłonięty pracą. Przygotowuję własny bar z bawarką i bubble tea. Oh! Od dwóch tygodni bez przerwy krążę po mieszkaniu w środku nocy i stukam po schodach jak jakiś duch. Patrz która teraz godzina: 3.37 w momencie kiedy piszę te słowa. Tak się składa, że samemu się wszystkim zajmuję i nie ma mi kto pomóc :< . Lecz niezłomnie dążę do celu i żadne nadgodziny mnie nie zniszczą!

Czy jestem pracoholikiem? Nie bardzo. Jestem super leniwy =D . Zamiast robić nadgodziny, wolałbym teraz obejrzeć jakiś film. Niektórzy się zastanawiają po co ja w tak młodym wieku mam tak ciężko pracować. Moją determinację do pracy motywuje żądza pieniędzy. Bycie młodym oznacza jedno = duże wydatki. Póki jestem młody, nic się nie kruszy w kościach, wolę zdobywać więcej doświadczeń i próbować więcej zarobić. Traktuję ten okres jako jakąś inwestycję w przyszłość. Liczę na to, że za pięć lat będę jeździł dwa razy w roku na wakacje i będę mógł częściej spędzać czas w Starbucksie =D . Marzy mi się też Ferrari…

Dzisiaj znowu nieprędko zasnę. Do rana mam deadline na składanie zamówienia na towar >.> . Całe szczęście, że w środę u mnie na uczelni zamknięty jest dziekanat – mam spokój. Uspokajam myśli, że mogę po złożeniu zamówienia pójść spać, bo dziekanat jest dzisiaj zamknięty, więc i tak niczego na mieście nie załatwię. Niemniej będę starał się zamieszczać minimum dwa wpisy na tydzień na blogu.

Hehe, dzisiejsza informacja nawet mnie zainspirowała do kolejnego wpisu =D .